Szwajcaria – tu się jeździ na krawędzi!
Jazda na limicie…
Szwajcarskie drogi to marzenie kierowcy. Pomimo rozbudowanej sieci autostrad jazda samochodem nie jest tu monotonna.
Trasę urozmaicają nieziemskie krajobrazy, niezliczona ilość tuneli, liczących nawet po 10 km, czy ostre zakręty i czarne punkty, tutaj oznaczone tabliczkami z wykazem mszy w pobliskich kościołach. A dodatkowo, rozsądne ograniczenia prędkości oraz brak patroli policyjnych.
Zresztą kontrole drogowe wydają się tu być zbędne, gdyż sam taryfikator mandatów to lektura bardziej pasjonująca od najlepszego thrillera. Jednak nie znaczy to, że szwajcarscy kierowcy jeżdżą przepisowo.
Z punktu widzenia turysty siedzącego za kółkiem 1-litrowego Forda Focus, jazdę po Szwajcarskich można przyrównać do spłaty kredytu we frankach szwajcarskich, pomimo najlepszych chęci efektów brak.
A presja jest tu duża, bo jak inaczej określić utrzymanie tempa w środku kordonu złożonego z: Ferrari, Bentley, Porshe, Tesla czy Wiesmann?
No cóż, pozostaje nam tylko cierpliwie czekać na pozdrowienia od szwajcarskiej drogówki.
Samochody na tory!
Oprócz opłat fakultatywnych w postaci mandatów, poruszanie się po Szwajcarskich autostradach wymaga wykupienia winiety, która ważna jest rok i kosztuje 40 CHF. Na szczęście, udało nam się uniknąć tej opłaty, gdyż wypożyczony samochód był już w nią wyposażony.
Jednak w przyrodzie musi być zachowana równowaga i nasze szczęście nie trwało długo. Nieco później pozbyliśmy się 30 CHF w zaledwie 15 minut!!!
Zatem jeśli dysponujecie nadmiarem gotówki udajcie się drogą z malowniczej doliny Lauterbrunnen do Martigny, a dokładnie tunelem Lötschberg.
Tutaj będziecie mieć unikalną okazję przejechania się samochodem w środku pociągu!
A w praktyce wygląda to tak:
Daj się zwieść GPS…
Jednak to nie koniec atrakcji jakie czekają na kierowców w Szwajcarii. Są tutaj miejsca w których nawet diabeł zapomniał powiedzieć dobranoc…
Jednym z nich jest niewielka miejscowość Bourg St. Pierre.
Wzdłuż tej miejscowości przebiega tylko jedna droga, zatem pełne adresy budynków są tu zbędne. Dostanie się do hotelu nie wydaje się być zbytnio skomplikowane, a mimo to zajęło nam ponad godzinę. Oczywiście nie był to czas zmarnowany 😉
W trakcie poszukiwań zahaczyliśmy o przejście graniczne, gdzie rozbudzony i nieco poirytowany celnik na pytanie o drogę odburknął tylko „Italia” i poszedł dalej spać. Kolejna próba znalezienia hotelu też zakończyła się fiaskiem, gdyż wylądowaliśmy w zaspie śnieżnej, na którymś ze szczytów Alp, tuż przed tabliczką informującą o zakazie przejazdu do czerwca.
Ręczne wpisanie współrzędnych hotelu też na nic się zdało. Po przejechaniu 3 km i radosnym komunikacie GPS: „prowadził Cię Krzysztof Hołowczyc, ze mną zawsze dojedziesz do celu”, wylądowaliśmy gdzieś, na kolejnym szczycie bliżej nieokreślonej góry, w towarzystwie stada lisów, a jak by tego było mało na drodze zagrożonej lawinami bez możliwości zawrócenia samochodu.
Ostatecznie przy czwartym podejściu hotel został zlokalizowany, choć jak widać w efekcie nie liczy się cel, lecz droga do niego 😉