Mauna Kea – niewidzialne hawajskie krowy i lawiny śnieżne
To nie będzie post o przeźroczystych, turkusowych wodach Pacyfiku, rajskich hawajskich plażach z sypkim jak mąka piaskiem, kolorowym podwodnym świecie rafy koralowej, sięgających chmur klifach, tropikalnych lasach deszczowych czy spektakularnych wodospadach. Tym razem czas na przejmujące zimno hawajskiej tundry oraz surowe polarne klimaty.
Tylko na Hawajach, a dokładnie na Wielkiej Wyspie (Big Island) można rano popływać w ciepłych wodach oceanu, a po południu wyskoczyć na snowboard.
Ta 30-krotnie mniejsza od Polski, wyspa może się pochwalić aż 11 strefami klimatycznymi.
Co więcej, znajduje się tutaj najwyższa góra świata, a właściwie wygasły wulkan – Mauna Kea. Licząc oczywiście od podstawy dna oceanu, sięga 10 203 m, co czyni ją wyższą od Mount Everest. Natomiast od poziomu morza wznosi się na wysokość 4 205 m.
Nie tylko piękne widoki przyciągają nielicznych turystów na szczyt. Mauna Kea słynie z doskonałej widoczności oraz przejrzystości powietrza.
Aż 90% dni w roku jest tu bezchmurnych i umożliwia doskonałe warunki do eksploracji wszechświata. Znajduje się tutaj największe skupisko teleskopów na świecie, wśród których takie jak Subaru czy W.M. Keck, dostępne dla zwiedzających.
Niestety, zaledwie 2 – godzinna droga na szczyt jest pełna niespodzianek, niekoniecznie będących marzeniem turysty.
Wszelkie przewodniki oraz publikacje internetowe przestrzegają o niebezpieczeństwach związanych z wycieczką w to miejsce. Zatem można się tu spodziewać niebezpiecznego, wąskiego podjazdu, zmiennej pogody, zamieci śnieżnych, mgieł drastycznie ograniczających widoczność, lawin oraz porywistych wiatrów. Nie wspomnę już o tym, że wypożyczalnie samochodów zakazują wjazdu na szczyt.
Oczywiście mieliśmy na uwadze wszystkie przestrogi, jednak z perspektywy naszej wycieczki uważamy, że można je potraktować na równi z tymi zamieszczonymi na kubkach kawy w McDonald’s. Najwidoczniej strażnikom parku nie są znane polskie realia drogowe.
Naszą wycieczkę, zaczęliśmy w piękny słoneczny dzień. Jadąc słynną Saddle Road, mogliśmy obserwować nie tylko zmieniający się krajobraz Wielkiej Wyspy, od rajskiego tropikalnego po suchą i jałową tundrę, ale również drastycznie pogarszającą się pogodę.
Nie byliśmy zbytnio zaskoczeni tym faktem, bo nauczeni doświadczeniem naszych wcześniejszych podróży spodziewaliśmy się, że wstrzelimy się idealnie w te 10% wyjątkowych dni w roku, kiedy poza nisko zawieszonymi chmurami nie widać nic.
Wjazd na Mauna Kea niesie ze sobą jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Jest to jedyne miejsce, gdzie w ciągu zaledwie 2 godzin, z poziomu morza można wznieść się na wysokość 4 205 m. Powietrze na szczycie zawiera 40% mniej tlenu, a ciśnienie jest o 60% niższe, niż to na poziomie morza, nie wspominając już o temperaturze, która jest bliska zeru.
Zbyt nagła zmiana warunków może skutkować chorobą wysokościową, objawiającą się: mdłościami, wymiotami, bólem głowy, sennością, problemami z równowagą i oddychaniem oraz odwodnieniem organizmu. W skrajnych przypadkach może prowadzić do obrzęku płuc i mózgu. Aby zminimalizować ryzyko, zatrzymaliśmy się w schronisku znajdującym się na wysokości 2 804 m w celu aklimatyzacji oraz przeczekania złej pogody.
Pobyt w schronisku naprawdę zniechęca do odwiedzenia obserwatoriów astronomicznych. Pomijając niezliczoną ilość ostrzeżeń na tablicach, dowiedzieliśmy się, że dodatkowo istnieje ryzyko bliskiego spotkania z krowami! Co więcej, krowy te nie dość, że wykazują iście alpinistyczne zdolności, to na dodatek są niewidzialne! Sam fakt istnienia krów na tej wysokości jest absurdalny, nie mówiąc już o tym, że cichaczem przemykają drogę, pozostając niezauważone!
Jednak, na własne oczy mieliśmy okazję się przekonać, co te podstępne bestie były w stanie zrobić z samochodem jednej rangerki. Krótko mówiąc bliskie spotkanie z niewidzialnym zwierzem, kończy się kompletnym skasowaniem samochodu.
Na szczęście, nasza podróż na wierzchołek Mauna Kea, odbyła się bez większych niespodzianek, poza mgłą która skutecznie ograniczała widoczność. Na szczycie niestety nie było lepiej.
Dzięki uprzejmości W.M. Keck mogliśmy mieć chociaż wyobrażenie krajobrazu roztaczającego się przez resztę pogodnych dni.
Dodatkowo w ciągu zaledwie 15 minut spędzonych na Mauna Kea, stałam się książkowym przykładem pierwszych symptomów choroby wysokościowej. Bardzo szybkie odwodnienie organizmu, mdłości i migrenowy ból głowy okazały się być jak najbardziej realne. W takich przypadkach nie pozostaje nic innego, jak szybki powrót na dół. Warunki pogodowe znacznie się pogorszyły, a droga ciągnęła się w nieskończoność.
Wraz ze spadkiem wysokości dochodziłam powoli do siebie, do momentu kiedy naszym oczom ukazała się chmura dymu pędząca w naszym kierunku. Jednym słowem, wyglądało to jak groźba bliskiego spotkania z tabunem niewidzialnych krów. Jednak to, co zobaczyliśmy po chwili było jeszcze bardziej irracjonalne…
Chmura dymu ciągnęła się za zdezelowanym samochodem, w którym jechało 2 plażowiczów, ubranych w japonki i stroje plażowe, 2 pit bule i 2 deski surfingowe! Rozwalona chłodnica, temperatura bliska zeru, środek drogi po środku niczego, widoczność niewielka, a do tego groźba ataku wściekłego bydła, to dopiero ekspedycja na najwyższą górę świata!
Zepsuty samochód w drodze na Mauna Kea oznacza poważny problem. Ubezpieczenie nie obejmuje tego typu atrakcji, a sprowadzenie stamtąd samochodu równa się ogromnym kosztom. Mimo usilnych starań, nie było możliwości naprawienia samochodu na miejscu, dlatego postanowiliśmy spróbować zjechać w dół. Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem się to udało. Nie ulega wątpliwości, że dla naszej czwórki i dwóch pit buli było to najciekawsze doświadczenie z Mauna Kea 🙂